Mama Gada idzie na łatwiznę

środa, 30 listopada 2016

W stronę Marii Montessori - krok drugi.

Żłób, do którego mamy nadzieję skutecznie zrekrutować Gadę, kończy się urządzać. Rekrutacja rusza w przyszłym tygodniu, a dzieci mają zacząć zabawę od stycznia. Ogromnie liczę na to, że uda się małą tam zapisać, bo ona potrzebuje dzieci i musi pójść od września do przedszkola, a łatwiej będzie się dostać do przedszkola, jeśli wcześniej będzie chodzić do żłobka tuż obok.
Żłobek ma być montessoriański.
Trzymajcie kciuki, żeby Gada dostała się do żłoba. Podobno troje dzieci na jedno miejsce, a ona z rejonu jest tylko według meldunku ;)

piątek, 4 listopada 2016

Z perspektywy czasu: dziecko butelkowe

Gaduchna ma już prawie 2 i pół roku, a temat mojego karmienia butelką wciąż siedzi mi w głowie.

Gdy panna miała 9 miesięcy, jeszcze w starej wersji bloga, powstał tekst, w którym próbowałam zmierzyć się  z argumentami przeciwników karmienia mlekiem modyfikowanym.  Miesiąc wcześniej powstał jeszcze inny tekst, który zrobił "furorę" - cytowany był na forach i grupach dla mam karmiących sztucznie: "Tylko leniwe matki nie karmią piersią".

Temat wciąż mi siedzi w głowie, wciąż powoduje napady płaczu i poczucie winy. Bo nie dałam Gadzie tego, co powinnam. Bo nie umiałam jej nakarmić. Bo gdyby przyszło mi żyć wiek wcześniej, to ani bym jej nie urodziła (cc ze względu na ułożenie dziecka), ani (jeślibym jednak zdołała żywo urodzić), nie byłabym w stanie nakarmić. Bo NIC MI NIE LECIAŁO.

W ostatnich tygodniach miałam okazję dopingować w walce o naturalne karmienie bardzo bliską mi młodą mamę. Tamta mama odniosła sukces! Sądzę jednak, że nie bez znaczenia było tutaj jednak podejście położnych szpitalnych - u mnie, w szpitalu, w którym rodziłam, położnej laktacyjnej nie ma. Położne owszem, przychodziły i próbowały pomagać, ale ewidentnie same nie miały do mojego karmienia przekonania. Jak się okazywało, że dziecko po godzinnym wiszeniu na piersi dalej płacze, to one myk - dawały jej butelkę. Myślę, że moja laktacja miała szanse na rozkręcenie, ale nie miałam należytej pomocy. Gada płakała zapewne głównie dlatego, że jej hajnidzi charakter dawał o sobie znać od pierwszych minut życia (położne mówiły do odwiedzających mnie osób, że moje dziecko to to, które najgłośniej płacze...). Moja bliska kilka tygodni temu rodziła przez cc w świetnym szpitalu i spędziła w nim po porodzie tydzień. W tym czasie położna laktacyjna przychodziła jej pomagać każdego dnia i wspólnie walczyły o naturalne karmienie. Szpital dysponował laktatorami i dbano, aby matka miała szansę swoje dziecko nakarmić. Skutek jest taki, że maluch, który w szpitalu był najpierw karmiony mieszanie, potem karmiony piersią inaczej (szacun, bo ja tak próbowałam trzy tygodnie, ale z laktatorem ręcznym to sobie mogłam ;) ), obecnie jest świetnie przybierającym na wadze młodym człowiekiem karmionym prosto ze źródła.

Gaduchna kilka dni temu widziała karmienie piersią i od tego czasu co jakiś czas wraca pytanie: "A ty mamusiu masz dla mnie mleczko w brzuszku?" [widziała, że ciocia kładzie się z maluszkiem, na detale chyba nie zwracała uwagi ;) I mama ze łzami odpowiada, że nie, że nie ma. Że Gadusia jadła z butelki. I tak mi z tym źle...

Mimo powyższego, mimo, że wciąż się z tą moją porażką nie pogodziłam, sądzę, że ewentualny drugi potomek też zostałby dzieckiem butelkowym. Tkwi już we mnie przekonanie, że NIE UMIEM karmić piersią. Zapewne tym razem zaopatrzyłabym się w laktator elektryczny i spróbowałabym karmienia piersią inaczej. Może tym razem coś by z tego wyszło? Może bym się zaskoczyła i zostałabym matką długo karmiącą piersią? Może... Może się kiedyś tego dowiem... Póki co mam ochotę na drugie dziecko, ale klimat polityczny panujący w mojej ojczyźnie jest dla mnie doskonałą metodą antykoncepcyjną.

Z perspektywy czasu:
- Gaduchna zdecydowanie nie jest dzieckiem otyłym - urodziła się z wagą 3 kg, na rok ważyła ok. 8 kg, a obecnie wreszcie dobiła do 11 kg,
- Gaduchna nie choruje. Na koncie mamy typową trzydniówkę ( wieku dwóch lat) i coś, co na trzydniówkę wyglądało, ale trwało krócej i obyło się bez wysypki (w wieku 9 miesięcy). Zabawa się pewnie zacznie, jak uda nam się znaleźć miejsce w przedszkolu.
- Gaduchna ma krzywe ząbki. Smoczka uspokajacza nie używała, no ale cały czas korzysta (tak, do tej pory), ze smoczka przy butelce. Jednak nie bez znaczenia jest zapewne fakt, iż zęby zaczęły jej wychodzić bardzo późno i w szalonej kolejności. W miarę pojawiania się nowych, krzywulki ustawiają się na swoich miejscach.
- Zęby ma zdrowe, mimo że wciąż zasypia z flachą, czyli je już po myciu zębów.
- Gaduchna jest alergiczką. Miała jednak małe szanse, żeby tej alergii uniknąć, bo urodziła ją matka alergiczka. Nie wydaje mi się, żeby tutaj faktycznie brak mojego pokarmu zawinił.
- Gadulka jest baaaaaardzo związana ze mną (z tatą zresztą też) i nie przeszkodził w tym "brak bliskości", który często jest przytaczany jako argument przeciwko karmieniu sztucznemu.

czwartek, 27 października 2016

Gada ciągle gada!

1. "Dzieci chcą bułki i lody. Ja też tak myślę" - rzekła dzisiejszego poranka Gada, dyktując, czego sobie życzy na śniadanie.
2. Gada wydrążyła dziurę w ścianie.
"Hmm, trzeba poprawić!" Pobiegła po taśmę klejącą, przykleja do ściany, odkleja i tak kilka razy. W końcu stwierdza, że nie pomogło. "Hmm, może obrazek dać?" Pobiegła po obrazek, ale jakoś nie chciał się sam trzymać przyłożony do ściany. "Hmm, to jest murowana". Pobiegła na schody i woła do dziadka: "Rysiu, masz cegły? Trzeba mi cegły! Rysiu, kup mi cegły!" 

3. "Jak będę duża, to będę kobietą i będę mieć duży brzuszek, a w brzuszku Stasia".
4. "Jak byłam małym Stasiem, to robiłam kupkę do pieluszki".
5. Głos dobiegający z oddali: "Mama, tankuję odkurzacz, bo nie działa!" Po chwili głos ojca dziecku: "Córcia, co ty zrobiłaś? Żonko, ona rozebrała odkurzacz!" Gada ze zdziwieniem: "I dalej nie działa!"
6. "Gadusiu, nie biegaj do sypialni, tatuś jeszcze śpi!" G. "Nie, mówi do mnie!" Ja "A co mówi?"
G. "Tatuś mówi, że śpi".

7. Niedziela przed świtem. Dwulatka budzi mnie brutalnie (palec w oko...) i pyta: "Mamusiu, umiesz śpiewać Panie Janie?"
8. Odebraliśmy Gaduchnę od dziadków i wracamy do domu. Pod blok rodziców akurat podjechał kurier z paczką dla mnie. Gadusia woła w jego kierunku: "Nie jedź tam! Tam nie ma mamy! Słyszysz pan? Tu jesteśmy!"
9. "Gaduniu, jedziemy do biedronki!" Nałożyła bransoletki i naszyjnik: "Jestem gotowa!"

czwartek, 29 września 2016

Znów ten strach...

Ile razy w swoim życiu bezdzietnym słyszałam, że "póki nie masz dziecka, nie wiesz co to strach"? Dziesiątki, setki razy. I tyle samo razy myślałam sobie: ależ wiem, boję się przecież o rodziców, o Oblubionego. 
Bzdura. Nie wiedziałam nic.

Kilka tygodni temu wybraliśmy się z Gadulką i jej tatą na festyn średniowieczny. Tata strzelał z łuku, my objadałyśmy się lodami, a moja zapomniana komórka leżała na dnie torebki. Po dłuższym czasie w końcu odebrałam telefon od teściowej. Okazało się, że obydwoje z teściem wydzwaniali do nas, bo na trasie, którą przejeżdżaliśmy, doszło do fatalnego wypadku. Na trasie, którą podróżujemy każdego dnia. Tego feralnego dnia udało nam się przejechać nie więcej jak 5 minut przed wypadkiem. Wypadkiem, w którym zginęli rodzice, jedno z dzieci wciąż walczy o życie, a drugie odniosło mniejsze rady, jednak jest całe połamane. Trzecie dziecko zaś widziało moment śmierci mamy, bo wypadek wydarzył się na tyle blisko ich domu, że syn zdążył się pojawić w tłumie gapiów.

I od tego tragicznego dnia wciąż myślę, kto POWINIEN zaopiekować się Gadą, jeśli podobne nieszczęście spotka naszą rodzinę. W głowie wciąż analizuję, czy lepiej będzie, jeśli dziecko w takiej sytuacji pozostanie w swoim pokoju, w domu jednych dziadków? A może lepiej byłoby u drugich dziadków, z którymi z racji pełnoetatowej opieki jest bardzo mocno związane? Pojawia się też myśl, że może powinna trafić do ukochanych cioci i wujka, bo przecież pokoleniowo tak byłoby bardziej naturalnie. Ale jednak byłoby daleko od dziadków i w całkowicie nowym otoczeniu.


***

Żyję w ciągłym strachu, bo wciąż mam w pamięci sytuację z 13 września dwa lata temu, kiedy to niespełna trzymiesięczna Gadusia przestała oddychać i stoczyliśmy walkę o jej życie. Media wciąż donoszą o małych dzieciach, które nagle umarły. Paraliżuje mnie myśl, że u nas było tak blisko takiej sytuacji. Boję się każdej gorączki, bo Gada gorączkuje rzadko, ale od razu ma 40 stopni i ciężko jej gorączkę zbić.  

***

Panicznie się boję, że moje dziecko spotka na swojej drodze ZŁEGO człowieka. Boję się, że nie będę umiała jej uchronić. Że nie będę MOGŁA jej uchronić, bo przecież w końcu przyjdzie pora, aby dać dziecku odrobinę wolności.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Słowa dwulatki

Gada się rozgadała.

1. "Mama, citaj! Ale nie buzią! Książką!" - Mama, nie opowiadaj, tylko czytaj z książki.
2. "Mama ma dużo lalala w buzi." - Mama zna dużo piosenek.
3. "Mały baranek wstał!", "Mały jeż idzie", "Wiewiórka tuli!" - A wczoraj na pytanie, kto mamę tak w nocy kopał, padła odpowiedź, że był to rekin! Gada ma wiele wcieleń zwierzęcych. Codziennie budzi się jako inne, jednak nie pozostaje tym samym stworem przez dzień cały. Najczęściej jest kotem.
4. "Mamuś, pomóż Kitusi! Miau!"  - No właśnie ;)
5. Gadusia z czułością do (wysterylizowanej) Kotki: "Masz dzidziusia w brzuszku? Ja też mam w brzuszku dzidziusie kotki. Trzy." - W dodatku brzemienną!
6. "Halo, Mariusz? Mosia może do Zosi bum bum? Minie katar i Mosia jedzie! Ma Zosia ochotę na kulki?" - Tak sobie Gadusia z pilota dzwoni do wujka Mariusza :D
7. Gadusia do samej siebie, podczas wspinaczki na zjeżdżalnię: "Jak Mija była mała, to nie chodziła. Nie umiała. Mama musiała nosić. W brzuszku. Pan doktor pomógł i otworzył brzuszek. Uwolnił Miję. Ciocia Ola MUSI już uwolnić Stasia. Stasio ma w brzuszku cioci Oli basen i pływa. Trzeba Stasiowi kupić kolejkę!"
8. "Pani doktor bada!" - chować się, kto może, bo zbliża się doktor Gadusia i będzie badać. Im kto bardziej chory, tym lepiej. Im więcej pacjentów - tym lepiej. W repertuarze pani doktor między innymi sekcje zwłok na żywo.
9. "Tata, książkę czytamy. O Basi i nocniku!" Tata podał dziecku książkę, po czym się oddalił. "Tata, nie umiem citać! Jestem jeścze mała!" 
10. "Mija to dziewcina mała. Jak urośnie, będzie pobetą (kobietą). Krystian to chopiec. Jak będzie duzi, to będzie męcizną! Mama to pobeta, a tata męcizna. Baba Ija i baba Bożenta to pobety. Rysiu i Adam to męciźny."

Chory dwulatek jest jak niemowlę hnb.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, na urlop trafiła mi się cudowna pogoda. Może dlatego, że nie mieliśmy żadnych planów wyjazdowych? Bo plany mieliśmy bardzo konkretne, ale zdecydowanie stacjonarne. 
Otóż, już w ostatni dzień pracy, po powrocie do domu, zabrałam Gaduchnie pieluchę. Do wieczora nie było już długo (na noc pieluchę oddałam dziecku), jednak kilka par majtek do prania trafiło. W sobotę było tylko gorzej - pralkę zapełniłam całkiem sprawnie. 
W trzeci dzień nastąpił przełom i z dnia na dzień było coraz lepiej - wpadki tylko wówczas, gdy aby dobiec do nocnika należało pokonać zbyt wiele przeszkód.
Poważna sprawa w majtasy trafiła się raz, po czym Gada zakumała, co się dzieje i następnego dnia udała się do kibelka na czas. 
Potem zaś moje dziecko się rozchorowało. Od niedzieli do czwartku walczyliśmy z gorączką podchodzącą pod 41 stopni i przekonana byłam, że w takich warunkach powrót do pieluchy jest nieunikniony. Okazało się, że panna Gadomiła jest już prawie całkiem dorosła i mimo gorączki nawet w nocy wołała na nocnik, a któregoś poranka ze zdziwieniem zapytała, dlaczego ma pieluszkę? 
Pieluszka nocna jest nadal w użytku, jednak zwykle jest ona całkiem sucha, aczkolwiek zdarza się, że trafi do niej pojedyncze siknięcie ;) Mała dziewczynka strofowała ostatnio tatę, żeby pieluszki nocnej nie wyrzucał do kosza na śmieci, bo przecież jest ona sucha!

Tyle o sikaniu. Teraz będzie o chorowaniu.

Bo Gadusia chora była jak noworoduś - trwale w mamę wczepiona. Mama nie mogła się odczepić, żeby się wysikać umyć (bo o sikaniu już miało nie być), mama nie mogła zjeść, mama nie mogła spojrzeć w innym kierunku. Gdy dziecko się najgorzej czuło, w ramionach nie mógł wziąć nawet tata, bo zaraz było słychać żałosne "Maaamaaa!" Chora Gadusia żywiła się tylko mlekiem (dopiero dzisiaj troszkę wystopowała i mleka na śniadanie nie chciała wypić). 
Chora Gadusia oglądała bajki i filmiki o kulkach na jutubie. Że stan zdrowia małoletniej się poprawia można było poznać po tym, że przestała się domagać bajek i obecnie wystarcza jej czytanie. Czytanie z książki, nie buzią ;) A co to znaczy? Słownik Gadziej mowy już niebawem, bo się Gad rozGADał niesamowicie.
Gada była bardzo dzielna! Dzielnie znosiła kolejne wizyty u lekarza (trzy w przeciągu dwóch tygodni, ale ta pierwsza to bilans dwulatka, podczas którego pacjentka odśpiewała sto lat pani doktor). Gaduleńka nawet się nie skrzywiła, gdy miała pobieraną do badania krew. Ach, tutaj chyba należy dopatrywać się zasług Kici Koci!

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Dwuletnia hnb na weselu - jak przeżyć?

W miniony weekend odbyła się dwudniowa impreza, do której przygotowywaliśmy się psychicznie od dłuższego czasu. Byliśmy gotowi na wojnę. Byliśmy gotowi na wszystko. Dwudniowe wesele z dwuletnią hajnidką. Przetrwaliśmy!

Zastane warunki:
- 36 st. C;
- wesele tradycyjne, tzn. z "wykupinami" etc., a ponieważ rodzina bliska, to uczestniczyliśmy w obrzędach już od godz. 13.00;
- ślub w małym, niestarym wiejskim kościele, więc bez typowego dla obiektów sakralnych wiecznego chłodu wewnątrz; gości więcej, niż dostępnych miejsc siedzących w kościele;
- wesele i poprawiny jakieś 300 metrów od domu.

Kilka dni wcześniej mama panny młodej zasugerowała nam, abyśmy wzięli ze sobą wózek, to młoda będzie mogła się w nim zdrzemnąć. Nie wzięliśmy, bo znamy naszego Gada. Nie żałuję. W obydwa dni wstała ok. 6 rano i oczywiście nie spała w dzień (ten przykry zwyczaj pożegnała ponad miesiąc temu). Podczas gdy inne dzieci, nie zważając na weselną wrzawę, zasypiały w wózkach (kurcze, takie dzieci naprawdę istnieją!), ona się wesoło bawiła, a po godzinie 19 zażyczyła sobie spaceru do domu i o 20 była już w łóżku.

Mimo, że odległość minimalna, wzięliśmy samochód i to była najlepsza decyzja. Klima uratowała nam życie, bo w pewnym momencie młoda zaczęła odlatywać z tego upału... Zamiast więc hałasować podczas ślubu i uniemożliwiać przystojnemu młodzieńcowi związać się węzłem małżeńskim z przepiękną niewiastą, wylądowaliśmy w aucie (pod kościołem udało nam się wprawdzie znaleźć odrobinę cienia, nie udało nam się jednak skłonić panny Gadomiły do przebywania w tymże.

Na samym zaś weselu Gada robiła furorę. Odziana była w kremową sukienkę i nie pobrudziła jej, mimo, że jeszcze pod domem panny młodej dorwała się do krzaków malin i pojadła nimi obficie. Prawie cały czas miała na głowie opaskę, a przekonana byłam, że zniszczy wroga natychmiast po tym, jak go zidentyfikuje. Nie pobrudziła również mnie, nawet jak konsumowała obiad siedząc na moich kolanach (mąż mnie wprawdzie pytał, czy przynieść mi z auta jakiś fartuch, albo koc, do ochrony kiecki...). 

Jadła. Zjadła makaron z rosołem (nie na odwrót), zjadła ziemniaki, zjadła mięso (dwa tygodnie temu zarzuciła swój wegetarianizm i w dniu, w którym nauczyła się mówić "mięso", zaczęła jeść drób), zjadła milion winogron. Aż mnie inna matka uświadomiła, że: 1. będzie ją brzuch boleć (nie bolał), 2. będzie sikać (sikała, ma nerki, ma pęcherz, ma cewkę moczową, więc sika w ciągu dnia. W nocy nie sika, bo trzyma).  
Mimo pieluchy na pupsku pamiętała, żeby upominać się co jakiś czas o wizytę w toalecie. I korzystała z niej jak należy. Bo obecnie stosunek do pieluchy Gada ma taki, że pielucha jest, ale lepiej byłoby, gdyby jej nie było.

Tańczyła. Oj, jak ona tańczyła! A ja razem z nią, bo okazało się, że tata tak fajnie nie kręci dziećmi! Za delikatny! Mama natomiast ma rozmach, więc dziecko wirowało to w prawo, to w lewo!

A a propos stosunków - nawiązała liczne nowe z obecnymi na weselu dziećmi. A dzieci było sporo. Byli też jej dwaj rówieśnicy. Gada pilnowana była przez nas bardzo intensywnie (wiemy, na co ją stać), więc pojawiły się komentarze, że moglibyśmy sobie chwilę usiąść, że niepotrzebnie wciąż za nią chodzimy. Potrzebnie. Jej dwóch rówieśników nie było pilnowanych tak skuteczniee, w związku z czym postanowili się wybić na niepodległość. Szczęśliwie udali się tylko na inne wesele, piętro wyżej... A stosunki nawiązywała z dziećmi pod stołem. Dołączyła do siedzących tam dzieci i sprawnie odpowiadała na zadawane przez nie pytania - jak ma na imię i ile ma lat. Prawdę mówiła!

W drugi dzień imprezy, kiedy nie było już wodzireja, okazało się, że świetnie w tej roli sprawdza się Gada - podchodziła do upatrzonej ofiary, brała ją za rękę i prowadziła na parkiet. Zachwyciła również fotografkę, więc spodziewam się ładnych zdjęć - młoda była obiektem mini sesji zdjęciowej. 

Przeżyliśmy. Mimo upału, szaleństwa, buntu dwulatka i ogólnego hajnidztwa Gadusi! 

Sto lat Młodej Parze!



czwartek, 23 czerwca 2016

Stosy rosną

Rosną stosy ciuchów, które czekają, aż Gada do nich dorośnie. W tym momencie na moją pannę czeka 5 pudeł ze zbyt dużymi ubraniami i kilka par butów w kolejnych rozmiarach. Oraz kilka za dużych kurtek, które już wiszą w garderobie.
A ja wciąż buszuję na wyprzedażach online i dokupuję.
Potem w ramach relaksu, przynajmniej raz w tygodniu przeglądam zasoby chociaż jednego pudła i analizuję, co już mamy w ilościach hurtowych, a co można jeszcze dokupić. Zaprzyjaźnieni kurierzy wiedzą, że jeśli nikogo nie ma pod adresem dostawy, to należy mnie szukać w pracy, a jeśli jest już późno, to pod faktycznym adresem zamieszkania, w innej miejscowości. A nawet innej gminie ;)
Tymczasem na strychu czekają kolejne pudła z rzeczami po Gaduchnie. Siedem pudeł z ciuchami, które nadadzą się dla osobnika odmiennej płci już wyjechało, na wyjazd czekają wózek, fotelik i miliony innych gratów. Zostaną ciuchy typowo dziewczęce, które aż proszą się, by jeszcze je ktoś ponosił, ale matka nie jest gotowa na wystawienie ich na allegro. Więc pudeł przybywa i przybywać będzie, bo teraz już unisexowych ciuchów coraz mniej będzie...

czwartek, 16 czerwca 2016

Mamuń! Puściaj! Pać - baziant!

Zaczyna gadać. 
Chciałam Gaduchnie z okazji drugich urodzin zafundować wizytę u logopedy (w sumie chciałam nawet wcześniej, ale Gadzi tata orzekł, że czekamy do urodzin), ale się dziewczę przestraszyło i zaczęło więcej gadać w języku dorosłych.
Bo Gada generalnie wygadana jest. Nawet bardzo. Jednak ma swój własny język, który my świetnie rozumiemy, więc nie miała dotąd potrzeby nauczyć się mówić w języku reszty otoczenia. Ostatnio potrzeba zaczęła się pojawiać, bo dzieci piaskownicowe miały problem z dogadaniem się z moją dzieciną. I teoretycznie wiem, że nie ma co robić paniki przedwcześnie, jednak mamy w sąsiedztwie sześciolatka, którego bardzo ciężko zrozumieć. Chłopiec spędza u nas sporo czasu, więc już załapałam "zasadę" i zwykle wiem, co mówi, jednak wciąż sporo muszę się domyślać. Bałam się, że z Gadą będzie podobnie. 
Gada nas jednak co dzień zaskakuje czymś nowym. Kilka dni temu nasza wiejska panna, stojąc pod domem usłyszała głos ptaka i oznajmiła, że to "baziant". Rację miała, po głosie rozpoznała bażanta. Chwilę później usłyszała grzmot i stwierdziła, że to burza. Okazało się więc, że Gada gadać potrafi, ale widocznie wcześniej nie odczuwała takiej potrzeby. 
Zaczęła też siebie tytułować inaczej niż "Lala". Okazało się, że potrafi nie tylko wskazać wszystkie części ciała, ale i nazwać je. Jeśli potrzebuje wejść do łazienki, w której ktoś jest, potrafi stanąć pod drzwiami i walić w nie pięściami wołając: "Tatuń! Puść! Puściaj Lala". Wciąż jednak naszą kocicę Florę nazywa Ojo, a wszelkiej maści pojazdy uprzywilejowane to ojo ojo. Policjant czy strażak to pan ojo ojo, a jeśli ktoś się skaleczy, to Gaduchna ze śmiechem stwierdza, że do poszkodowanego przybędzie ojo ojo bum. 
Widzę jednak, że codziennie jest lepiej (posiadanie zębów jej dobrze zrobiło ;) ). I nie zdziwię się, jeśli w urodzinowy poranek powita mnie zdaniem wielokrotnie złożonym. W końcu to Gaduchna, a ona jest nadzwyczajna.

środa, 1 czerwca 2016

Jak Maria Montessori próbowała zagościć w życiu Gady.

Okazało się, że żłobek, który w naszym mieście ma powstać (w co wątpię, bo moim zdaniem w określonym czasie się nie zmieszczą i Gada pewnie prędzej do szkoły pójdzie, niż go uruchomią), ma być montessoriański. Nieoficjalne zapisy już ruszyły (nieoficjalne, bo na liście znaleźli się jak dotąd ci, którzy wiedzieli, KTO listę sporządza. Ja wiedziałam, więc Gada na liście jest. Włodarze wiedzą jednak, że Gada faktycznie mieszka poza gminą, więc i tak, mimo znajomości, może być ciężko.
Organ prowadzący zorganizował konferencję, podczas której miejscowym rodzicom i nauczycielom, przedstawiony miał zostać zarys pedagogiki Marii Montessori. Coś tam na ten temat już wiedziałam, od dłuższego czasu podczytuję fejsbukową grupę na tenże temat, jednak nie miałabym śmiałości stwierdzić, że zgodnie z nią wychowuję Gadę. O ile Gada nie śpi za kratami, tylko z nami, staramy się jej nie przebodźcowywać i w pierwszych miesiącach jej życia czas "umilaliśmy" jej czarno-białymi książeczkami, pozwalamy jej także na sporą samodzielność, to jednak dziecina moja tonie w zabawkach - jakoś wszyscy wpadają na pomysł, żeby podarować jej kolejnego pluszaka, który potem ląduje w jednym z koszów z pluszakami, którymi się nikt nie bawi.
Osoba sporządzająca listę żłobkowiczów osobiście do mnie kilka tygodni temu zadzwoniła z zaproszeniem na konferencję i wspomniała, że tego dnia, podczas popołudniowego spotkania, odbędą się praktyczne warsztaty dla rodziców i dzieci, które potencjalnie do tegoż żłoba mają uczęszczać. Przełożyłam więc wizytę u alergologa (ciężko było, ale udało się wbić w innym terminie), przywdziałam sukienkę, chcąc poczuć się jak człowiek :D, zostawiłam Gaduchnę pod opieką najlepszego z ojców i poszłam się edukować.
Wykład pani z Polskiego Stowarzyszenia Montessori bardzo mnie podniósł na duchu, bo pokazał mi, że jednak nie jest źle - wiele założeń tej pedagogiki jest u nas wdrożonych. Głosy z publiczności były jednak mało entuzjastyczne. Otaczały mnie młode mamy, które na kolanach trzymały dzieciaki w wieku Gaduchny (w tej części uczestniczyłam sama, bo wiedziałam, że Gad na wykładzie nie wysiedzi) oraz nauczycielki ze szkół i przedszkoli z okolicy. I słyszałam nieprzychylne szepty, że dzieci nie mogą się wychowywać w takich burych pokojach, że liczne zabawki są potrzebne, bo dziecko musi mieć wybór, że dziwna jest ta obecna moda na rezygnowanie z chodzików, a dziecko powinno spać w łóżeczku ze szczebelkami, bo tak jest bezpiecznie i wygodnie. 
Padł nawet argument, że montessori w domu jest ZBYT DROGIE! Zbyt drogie, zdaniem wygłaszającego te słowa przyszłego ojca (był na spotkaniu i taki) jest wspólne łóżko, zbyt droga jest ograniczona ilość zabawek, a z pewnością zbyt drogie jest poświęcanie dziecku czasu.
Wczesnym popołudniem odbyło się natomiast spotkanie w sąsiedztwie przyszłego żłoba, w którym, według mojej wiedzy, uczestniczyć miały matki i główni zainteresowani - dzieci. Dzieci jednak było troje. W tym Gada.
I mam wrażenie, że niektórym uczestnikom (nie organizatorom) Gada przeszkadzała. Pozostała dwójka dzieci siedziała na kolanach mamy i do zabawek montessoriańskich podeszli dopiero, kiedy prowadzące je zaprosili. Gada aktywnie uczestniczyła od początku - bawiła się zgromadzonymi w sali zabawkami - i tymi montessoriańskimi i tymi zwykłymi, kolorowymi plastikami. Oglądała nowości, przechadzała się między zgromadzonymi, próbując ich włączyć do wspólnej zabawy. I przeszkadzała im, bo BYŁA. Szczęśliwie prowadzące były z obecności dzieci zadowolone, bo mogły zaprezentować w jaki sposób i czy w ogóle(!) dzieci chcą się bawić prostymi, drewnianymi pomocami.
Gada chce. Do domu wróciłam jednak z poczuciem, że coś jest nie tak - nie jest dla mnie budująca perspektywa pozostawienia w przyszłości dziecka w placówce, której kadrze aktywność tego dziecka ewidentnie przeszkadza. Wyraźnie widać,  że szkolące się panie przedszkolanki (przyszłe opiekunki żłobkowe?) chętnie posadziłyby dziecko przed telewizorem, puściły Świnkę Peppę i miały święty spokój. Nie takiej opieki dla mojego dziecka chcę...

poniedziałek, 23 maja 2016

Kogo boli jedynactwo?

Gadusia ma dwa lata, więc coraz częściej pojawiają się pytania: "A kiedy drugie?" Czy to "drugie" w ogóle kiedykolwiek będzie, jeszcze sami nie wiemy - nie mówimy kategorycznie nie, ale jest NIE na dzień dzisiejszy. Zawsze uważałam, że optymalna DLA MOJEJ RODZINY różnica wieku między dziećmi wynosi 4-6 lat, ponadto obie moje babcie rodziły swoje ostatnie dzieci w wieku lat czterdziestu, więc uważam, że w razie poczucia silnej potrzeby posiadania drugiego potomka mam czas. Nawet dość dużo czasu.
Bo naiwnie wierzę, że skoro moja mama czuła, że nasza rodzina nie jest w komplecie, dopóki nie przyszło na świat jej drugie dziecko (ja, ja!), skoro słyszę podobne słowa od przyjaciół i skoro zanim zostałam mamą sama czułam, że nasza rodzina nie może pozostać dwuosobowa, to chciałabym poczuć taką potrzebę również przed decyzją o drugim dziecku.
Chcę, tak jak kilka lat temu, mieć poczucie, że w naszym aucie jeszcze nie podróżuje komplet. Chcę mieć wrażenie, że w pokoju bawi się ZBYT MAŁO moich dzieci. A jak na razie nie mam go, więc na dzień dzisiejszy NASZA RODZINA JEST W KOMPLECIE. 
I do decyzji o posiadaniu drugiego dziecka nie skłoni mnie żadne 500+. 
Na nasze odpowiedzi, że drugie dziecko będzie, jak przyjdzie na to pora, zdarza nam się słyszeć: "Chyba nie myślicie skrzywdzić Gadusi jedynactwem?". Nie, nie myślimy Gadusi krzywdzić. Niczym. Nie myślę Gadusi krzywdzić posiadaniem polegującej przez 9 miesięcy matki, która z łóżka wstaje tylko, żeby zwymiotować kilka razy dziennie. 
Wczoraj jednak, podczas przemiłego rodzinnego spotkania, w którym uczestniczyli moi rodzice (my nie, relację zdała mi mama), okazało się, że zdaniem rodziny moje dziecko jest krzywdzone.
Otóż krzywdzimy Gadusię, bo dostaje za mało słodyczy. Podpadła kilka tygodni temu, kiedy podczas imienin babci wzgardziła otrzymaną od praciotki kinder czekoladą i zamiast niej spałaszowała jogurt naturalny. Biedne dziecko.
No i okazało się, że cała moja lewacka rodzina zazdrości innym dobrobytu, w którym żyją, a przecież tak niewiele potrzeba: machnąć sobie drugie i będzie 500+ ! Okazało się, że zazdroszczę kuzynce, która nie pracuje, tylko pobiera zasiłek na dwójkę, bo ja niewiele więcej zarobię, a na dziecko kasa mi się nie należy. Zazdroszczę innej kuzynce, która wprawdzie ma jedynaka (ale lepszego od mojego, a dlaczego? O tym kilka zdań niżej), jednak angielski socjal pozwala jej nie pracować, tylko sprawować osobistą opiekę nad prawie dziesięcioletnim dzieckiem.
No ale cóż, zazdroszczę, bo zapewne tego drugiego mieć NIE MOGĘ. Dlaczego nie mogę? Bo przecież rodzina jest lewacka i głośno wszyscy mówią o swoim poparciu dla in vitro, a ja swoje JEDYNE dziecko urodziłam po wielu latach związku, w wieku 30 lat i w dodatku do kościoła z nim nie chodzimy. Więc Gadusia jest z  in vitro, jak nic. Tylko czekać, aż jej się ta słynna bruzda pojawi!
Dlatego miałam taką trudną ciążę. Dlatego miałam planową cesarkę. Dlatego dziecko takie drobne. Dlatego tak cudaczymy z jakimiś drogimi butami i innymi pierdołami. 
Ponadto 500 + nam się nie należy, bo pracujemy, pracują/pracowali dziadkowie dziecka, więc powinno nam starczyć na wychowanie dziecka. No i pierwsze dziecko kosztuje tyle co nic, koszty pojawiają się dopiero przy drugim! Nie od dziś wiadomo wszakże, że dla pierwszego wózek i fotelik się ma, a dla drugiego trzeba kupić. Wiadomo, że pierwsze dziecko ubranek ma stosy, a dla drugiego dopiero trzeba je kupić. No i buty - no kto to widział kupować jakieś buty za ponad sto złotych? Dziecku skórzanych nie trzeba, w CCC na wyprzedaży fajne buty można dostać!
Jedynak mojej kuzynki jest lepszy, bo matka urodziła go krótko po dwudziestych urodzinach, więc jest efektem MIŁOŚCI, a nie WYRACHOWANIA. Matka tego jedynaka wciąż jest młoda, więc może urodzić kolejne dziecko, bo JEST PŁODNA - nie musiała się poddawać żadnej pomocy, wystarczył seks.
Nie, nie zazdroszczę. Nie rozumiem tylko, jak można być tak ślepo wpatrzonym w wodza, żeby nie widzieć, że jedynak pary zarabiającej najniższą krajową ma mniejsze prawo do świadczenia niż drugie dziecko krezusa. Mnie tej kasy nie trzeba. Szkoda tylko, że muszę się do tego dokładać. 
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - ja mam tyle dzieci, na ile mnie STAĆ. Jestem w stanie zaoszczędzić, żeby w przyszłości sfinansować dziecku studia (zapewne do tej pory będą już tylko płatne), stać mnie na to, żeby dziecko za kilka lat chodziło na zajęcia dodatkowe. I aby nosiło porządne buty i miało ich więcej niż jedną parę na sezon.

piątek, 20 maja 2016

B(v)logowe dzieci kontra high need babies.

Oglądam vlogerki jutubowe, podczytuję kilka blogów. I naszła mnie taka refleksja - jak się przyszła matka naogląda tych lajtowych bobasów, śpiących w pastelowej pościeli, to bardziej grozi jej depresja poporodowa.
Takie dzieci pewnie faktycznie istnieją i kto wie, może nawet stanowią większość - cały internet przecież huczy o tym, że w okresie noworodkowym dzieciaczka, czyta się książki, a dziecko budzi się tylko na karmienie i zmianę pieluchy. Ale istnieją też dzieci wymagające. Ich matki jednak nie kręcą vlogów. Dlaczego? Bo się NIE DA. Nie da się kręcić vlogów podczas snu dziecka, jeśli to dziecko śpi TYLKO I WYŁĄCZNIE na rękach. Nie da się kręcić vlogów, jeśli dziecko nie bawi się na macie, ani nie leży wpatrzone w karuzelkę nad łóżeczkiem, tylko SIEDZI W CHUŚCIE i domaga się, aby matka cały czas tańczyła. 
No i jaka pastelowa pościel? Chociaż nie, może i jest pastelowa pościel. A na niej pielucha tetrowa, bo dziecko ulewa, ślini się. I kolejna pielucha tetrowa przez pół roku na ramieniu matki. I ten szok na spacerze - no bo jak to, Anka rodziła wtedy co ja i teraz ona siedzi na ławeczce, w wózku słodko śpi jej bobas, ona z figurą lepszą jak przed ciążą (brzuch zniknął, cycki zostały), ufryzowana, umalowana, ubrana fajnie i CZYSTO, a ja nie pamiętam, gdzie leży moja szczotka do włosów (uff, przynajmniej ta do zębów jest na swoim miejscu), bluzkę mam brudną, ale nie ważne, spod chusty i tak jej nie widać. Kilogramy jak zniknąć nie chciały, tak nie chcą nadal, a przecież jestem NON STOP w ruchu, nie dojadam, zarywam noce i żyję w ciągłym stresie.
Nie wszystkie dzieci leżą w gondoli i słodko uśmiechają się do chmur, a po krótkiej chwili zasypiają. Są dzieci, które w momencie zetknięcia się z wózkiem zaczynają WRZESZCZEĆ. I ten wrzask nie ustanie po przejechaniu 10 metrów. Ani nawet 300. Nie ustanie nawet, jeśli wózek będzie się kołysał na kamienistym podłożu. Dziecko będzie wrzeszczeć tak długo, aż wreszcie zostanie wyjęte, przytulone i matka od nowa zacznie swój desperacki taniec. 
Nie wszystkie dzieci podczas rozszerzania diety grzecznie otwierają buziulkę, podczas gdy na bambusowy śliniak  za trzy dychy spada tylko kropelka paciary marchewkowej, a po skończonej konsumpcji zasypiają w krzesełku do karmienia. Są dzieci, które: 1. jedzą mało, za mało; 2. jak już jedzą, to po fakcie są całe do przebrania i do kąpieli (marchew we włosach...), śliniak jest wyrzucony jak najdalej można, krzesełko lepi się od syfu (oczywiście jeśli malec zgodzi się zostać uwięzionym w swoim krzesełku), pokój do gruntownego sprzątania, matka do przebrania, umycia i opatrzenia (takie dziecko potrafi bardzo celnie ciskać miseczką z jedzeniem; lepiej nie karmić w okularach).
Są dzieci, które nie bawią się same. Dzieci, przy których NON STOP trzeba być. I nie być w sensie: być w zasięgu wzroku czy słuchu. Być z nimi. Na podłodze. Raczkować z nimi, marnując kolejną parę spodni. Podawać kolejne zabawki, bo przecież każda poszczególna, nawet najbardziej polecona na blogu, jest NUDNA. I nie ma szansy na czytanie w tym czasie książki - mama ma być do dyspozycji swojego małego władcy.
Są dzieci, które po wyrośnięciu z wieku noworodkowego, postanawiają przestać spać nawet w chuście. Dzieci, które po 45 minutach bujania zasypiają na kwadrans. Dzieci, które nawet w wieku dwóch lat, śpią tylko, jeśli w tle słychać SZUM, a w pokoju panuje ciemność absolutna.
Są dzieci, które fotelik samochodowy wkurza, bo ogranicza ich wolność. Są matki (i ojcowie), którzy boją się najbardziej tego, że podczas dłuższej podróży, dziecko w foteliku zaśnie, więc przez całą drogę do dziecka zagadują, a jeśli trzeba, to podszczypują nawet. Dlaczego? Bo jeśli dziecko zaśnie, to będzie chciało się odwrócić na brzuszek, a w foteliku przecież nie można. Obudzi się więc i wpadnie w taką furię, że cztery dorosłe osoby nie będą mogły sobie poradzić i go opanować. Będzie krzyczeć tak, że aż zacznie sinieć. Będzie się prężyć tak, że niemożliwością będzie utrzymanie dziecka na rękach. 
I wybiją sobie, głupi rodzice, z głowy pomysł podróżowania z dzieckiem na odległość większą niż 10 km na najbliższe 8 miesięcy. Tak, tak...

środa, 11 maja 2016

Mama, którą lubię być

Są dni, kiedy jestem fajną mamą. To takie dni jak wczoraj, kiedy beztrosko przez trzy godziny siedziałam boso w piaskownicy i pozwalam zasypywać swoje nogi. Dni, kiedy piasek wypada mi nawet z kieszeni na tyłku moich podartych dżinsów i zupełnie nie przeszkadza mi, że trochę wysypało się też z pieluchy latorośli. Dni, kiedy nic mnie nie wkurza, nigdzie się nie śpieszę i z Gaduchną dogadujemy się jak najlepsze przyjaciółki.
Lubię być mamą, która spokojnie tłumaczy, która nie niecierpliwi się, kiedy brzdąc podąża w różnym od zamierzonego kierunku. Lubię być mamą, która wcześniej wraca z pracy i ma całe popołudnie dla dziecka. Lubię być mamą, która pozwala szaleć, która nie zamartwia się, że dzieć upadnie i wybije sobie wszystkie zęby - te, które ma w buzi i te, które ma w planach.
Lubię być mamą, która odpuszcza i kiedy dzieć wyrzuci kolejną porcję jedzenia, przyjmuję do wiadomości, że jeśli ma zjeść COKOLWIEK, to musi zjeść danonka. No sorry, ona ma charakterek i zdecydowanie wie, czego chce.
Uwielbiam być wyluzowaną mamą, która widząc, że dziecko w jasnych, nowych rajtuzkach wskakuje do kałuży, idzie za dzieckiem, aby skakać razem z nim. 
Nie zawsze jestem taką mamą. Jestem matką panikującą. Bywa, że jestem MAMĄ, KTÓREJ SIĘ NIE CHCE. Zdarza się, że zamiast oddać się beztroskiej zabawie, wciąż rozglądam się po piaskownicy i lokalizuję, gdzie jest Gadusi foremka, które dziecko trzyma jej grabki i z przerażeniem wizualizuję sobie KOCIE KUPY w tej wielkiej kuwecie. Czasem jestem matką, która na widok wyrzuconego jedzenia albo zaczyna płakać, albo rzuca dziecku pod nogi szmatę do podłogi, po czym wychodzi z pokoju. Bywam mamą, która o 22.00, kiedy wreszcie uśpi dziecko, wychodzi z sypialni zapłakana...
Gadusia jest jednak córeczką, która nawet moje nerwy koi, bo jakże złościć się na dziecko, które patrząc mi prosto w oczy mówi" Ola! Mamo Ola!". Pal licho, że ciągnie mnie przy tym za włosy! Jakże złościć się na dziecko, które doskakuje do matki wracającej z pracy, przytula się mocno i namawia do diety: "Mama, nie am mniam mniam!". Jak nie roześmiać się szczerze, kiedy podczas kąpieli Gadusia żąda nocnika, dumnie zasiada na nim w wannie, ukradkiem nalewa do niego kranówy i udaje, że się wysiusiała ;) Jak nie doceniać wspaniałej pomocy - Gadusia myje ze mną podłogi (pal licho, że czasem używa w tym celu bielizny wiszącej na suszarce w sypialni), starannie myje lustro (chusteczkami nawilżanymi), odkurza (to co wcześniej wyjęła z szuflady w kuchni i rozsypała na środku pokoju).
Ona jest cudowna i lubię być mamą, która to dostrzega. Nie lubię być mamą uciemiężoną - mamą, która nawet w weekend czy święto musi gnać do pracy, mamą, która po powrocie do domu leci do kuchni, żeby pomyć naczynia (wiem przecież, że Gadusia przed snem zawoła: "Mamo Ola! Flacha! Kiti". Flachę więc KTOŚ musi umyć), wolę wieczory, kiedy siadamy razem na podłodze i budujemy z duplo domek dla pieska, albo lepimy ciastka z play doh.
Nienawidzę być mamą, która podnosi głos. Nienawidzę być mamą, której puszczają nerwy. Nienawidzę być mamą, która chce, żeby dziecko wreszcie poszło spać.

piątek, 6 maja 2016

Dzieci kiszone!

Gadusia ma prawie dwa lata i jest dzieckiem podwórkowym. Zaraz po przebudzeniu woła o spacer, nie ma już czasu na drzemkę w dzień, bo musi budować zamki z piasku, wieczorem namawia nas na wycieczki rowerowe. Najchętniej bawiłaby się na zewnątrz non stop i nie straszna nam brzydka pogoda, mamy wszak kalosze i kurtki przeciwdeszczowe!
Brakuje jednak Gadusi towarzystwa innych dzieci.
Zimą młoda codziennie spacerowała z moją mamą i wieczorem, po powrocie z pracy pytałam: "A widziałaś dzisiaj Antosia? Bawiłaś się z Alankiem? Spotkałaś na spacerze Gabrysię?", na wszystkie pytania otrzymując niezmienną odpowiedź: NIE. Pytałam więc: "A w ogóle widziałaś dzisiaj jakieś dziecko?", na co zwykle moja mama, wyręczając małoletnią, odpowiadała, że widziały Emilkę, jak wsiadała do auta, albo że w sklepie spotkały Nadię. Około 13-14 udawało się spotkać dzieci wracające ze szkoły. Reszta kisiła się w domach.
Z utęsknieniem oczekiwałyśmy wiosny i początkiem kwietnia sytuacja nieco się poprawiła, tzn. udaje nam się dzieci spotykać, jednak bywają dni, kiedy Gadusia jest JEDYNYM dzieckiem na placu zabaw. I często są to ciepłe, słoneczne, dni! Ale dzieci siedzą w domach. 

Wychodzi z Gadką babcia, wychodzimy my. Babcię zaczepiają inne babcie i zwracają uwagę, że dziecko czapki nie ma (zakładają chyba, że moja mama jest nierozgarnięta, że nie zauważyła, że dziecko niekompletnie ubrane wysłała na podwórko). Mnie zarzucono, że dziecko przeze mnie zapadnie na zapalenie płuc, bo w kwietniu nosiła koszulkę z krótkim rękawkiem. Kilka dni temu odwiedzili nas krewni, którzy na widok mojej córki, wychodzącej na plac zabaw w leginsach i bluzeczce z długim rękawem (było bodajże 19 stopni), stwierdzili, że może i kurtka byłaby przesadą, ale uszy należy chronić, a dodatkowa bluza też nie zaszkodzi. 
I tu wracamy do tematu, który już podejmowałam jakiś czas temu - choroby. Gadka ma dokładnie 22 miesiące i 13 dni i nie choruje. Dzieci bezczapkowych wiatr nie "zawiewa" - wiatr czycha na spocone główki dzieci w uszankach w środku wiosny.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Najlepszy czas na dziecko

Mówi się, że na dziecko nigdy nie jest odpowiedni moment, dlatego warto rozmnażać się, póki człowiek młody i mu się chce zarywać noce. Jak widzę, również zdecydowana większość blogerek parentingowych to dziewczyny, które studia kończyły już jako matki, czasem nawet nie tylko niemowląt ;) Może i ja byłabym skłonna się temu poddać, gdyby nie fakt, że moim mężem, a wcześniej przez 9 lat nieformalnym towarzyszem życia, jest facet o niezwykle odpowiedzialnym podejściu do życia. Dla wielu to zaskakujące, bo jakże to, najpierw długie włosy, potem dredy na głowie, a gość taki racjonalny?! Jednak tak jest i mnie, w gorącej wodzie kąpaną, wielokrotnie stopował. I dlatego też, gdy miałam pierwszy wściek macicy, gdzieś w okolicy mojego ćwierćwiecza, nie skończył się on ciążą. Nie bez znaczenia jest również fakt, że kiedy ja ten wściek zaliczałam, on zaliczał egzaminy na studiach - młodszy ode mnie o 2 i pół roku sam był sporo na dzieci za młody.
Decyzję o ciąży podjęliśmy w najlepszym dotąd momencie w naszym życiu. W tym czasie mój Oblubiony miał już pewną umowę w sensownym miejscu, a ja cieszyłam się posiadaniem pełnego etatu - wprawdzie wówczas tylko na zastępstwo, ale jednak miałam perspektywę świadczenia macierzyńskiego liczonego od pełnego etatu, a nie od połówki. Dodatkowo wiedziałam, że załapię się na roczny macierzyński, co było o tyle istotne, że o wychowawczym nigdy mowy nie było, bo nas na taki luksus nie stać.
Wcześniej, przez 11 lat naszego związku, byliśmy albo uczniami, albo studentami, albo stażystami...
Urodziłam młodą w wieku 30 lat i uważam, że był to czas idealny. Nie mam stresu, że muszę jeszcze skończyć studia, nie martwię się, że nie mam pewnej pracy. Własnego dachu nad głową pewnie nie doczekamy się nigdy, ale ten współdzielony z teściami jest całkiem niezły i dysponujemy niezłymi warunkami mieszkaniowymi. A w razie czego mamy zdolność kredytową ;) Nie boję się, że nie wyrobię się z drugim, bo 1. jeszcze nie wiem, czy tego drugiego pragnę; 2. obydwie moje babcie swoje ostatnie dzieci rodziły w wieku lat 40, więc czasu mam od groma.
Cieszę się, że w wieku lat dwudziestu kilku noce zarywałam tylko okazjonalnie, na imprezach. Cieszę się, że następnego dnia mogłam te imprezy odespać. I cieszę się, że w ogóle mogłam na te imprezy chodzić, bo jestem przypadkiem, który nie potrafi iść na imprezę zostawiając w domu małe dziecko. Nie potrafię i już. Ostatni raz na koncercie byłam na samym początku ciąży, a potem czułam się jak wyprana w pralce i już nigdzie nie chodziłam. Przez pierwszy rok życia mojego dziecka nie zdarzyło mi się być poza domem w porze jej kąpieli i snu,a odkąd do pracy wróciłam zdarza mi się to, owszem. Wyłącznie służbowo.
Za kilka dni gra u nas w mieście Analogs. Zapowiedziałam mężowi, że spędza wieczór z córcią, a ja wybywam się bawić. Zapowiedziałam, on przyjął do wiadomości i sprzeciwu nie wyrażał (spróbowałby!), a ja już dzisiaj wiem, że nigdzie nie pojadę. Co to za frajda jechać na imprezę, jeśli wiem, że moja córeczka nie będzie chciała iść spać bez mamy? Co to za frajda jechać na koncert bez Męża, a nie ma opcji, żeby młodą ktoś inny wykąpał i położył spać.
Cieszę się więc, że jako młoda dziewczyna mogłam sobie bezstresowo pojeździć po koncertach. Cieszę się, że mogłam pić tanie wino i nie martwić się, że przez moje żulerstwo ktoś mi dziecko odbierze. Wtedy dziecka nie miałam, a teraz w tanim winie nie gustuję (nigdy nie gustowałam, ale cóż, ono było TANIE!).

wtorek, 22 marca 2016

Przedszkole po znajomości

Podejmę temat kontrowersyjny, ale ważny, więc pisać o nim trzeba.
Pochodzę z maleńkiego miasteczka, w którym do tej pory pracujemy razem z Gadzim Tatą. Gadusia, która w ciągu dnia przebywa z moimi rodzicami, również z tym miasteczkiem jest związana. Mieszkamy jednak tuż za granicą naszej gminy, w niewielkiej wiosce, stanowiącej "noclegownię" Miasta Powiatowego (jak pisze o nim pewien znany pisarz). Gadusia meldunek ma w małym miasteczku, bo od początku liczymy na to, że do przedszkola i do szkoły pójdzie właśnie tam, a o ile w przypadku szkoły problemu nie będzie, tak jeśli chodzi o przedszkole, będziemy musieli kombinować i powoływać się na znajomości, a odpowiedni meldunek będzie konieczny. Znajomości, chociaż w wielu kręgach nie mamy, tak tutaj akurat są. I nie zawaham się ich użyć, dla dobra mojego dziecka. Choć nepotyzmem się niby brzydzę...
Bo w naszej wioseczce przedszkole też jest, ale tylko przyszkolne, czynne do 14. W wioseczce nie ma placu zabaw i nie ma koleżanek i kolegów, z którymi Gadusia zaprzyjaźnia się obecnie, spędzając czas na moim dawnym blokowisku. 
Żeby jeszcze lepiej zobrazować sytuację dodam, że w naszej gminie nie ma żadnego przedszkola prywatnego i raczej nic nie słychać o tym, żeby jakieś miało powstać, a z pewnością rozwiązałoby ono problem rodziców takich jak my.
We wrześniu tego roku Gadka będzie miała dopiero nieco ponad dwa lata, więc o przedszkolu jeszcze nie myślałam, ale myśleć zaczęłam po rozmowie z zaprzyjaźnioną dyrektorką naszej miejscowej placówki. Dowiedziałam się od niej, że dzięki "dobrej zmianie" w tym roku dla maluchów z 2013 roku dysponuje dwoma miejscami, a około 50 odejdzie z kwitkiem. W perspektywie na rok 2017, kiedy Gadunia powinna iść do przedszkola, jest dalszy brak około 15 miejsc dla dzieci z 2013, a o dostaniu się dzieciaków z 2014 nawet nie ma co marzyć. 
Buduje się jednak przy przedszkolu żłób. Żłobek ma zmieścić około 50 dzieci i prawo uczęszczania do niego będą miały dzieci do lat 4. Więc Gadusia, mam nadzieję, będzie jednym z nich.
Brzydzę się nepotyzmem (będę powtarzać), ale jako pracownik gminny mam "pierwszeństwo" do przedszkola. Nie byłabym pierwsza, która skorzystałaby z tego przywileju. Przeciwnie, byłabym jedyna, która tego nie zrobiła - dotąd praktykowane było przyjmowanie urzędniczych dzieci nawet w wieku dwóch lat. 
A jak sytuacja wygląda z punktu widzenia innych rodziców, którzy z tego przywileju nie mogą skorzystać? Moja przyjaciółka kilka lat temu miała w przedszkolu jedyną trzylatkę, bo jako samotna, pracująca matka, miała pierwszeństwo przyjęcia. Miejscowość mała, więc dotarły do nas komentarze, jak to dziewczyna udaje samotną matkę, aby mieć przedszkole. A nie udawała. Jej dziecko nosi jej nazwisko i swojego ojca i jego pieniędzy w życiu na oczy nie widziało. Jedyna korzyść z tej sytuacji to przedszkole...
Inna znajoma musiała półtoraroczną córkę wozić do odległego o 20 km prywatnego żłoba, bo nie miała co z dzieckiem zrobić, kiedy nagle zachorowała babcia dziecka.
Inna przyjaciółka straciła właśnie szansę na powrót do pracy, bo dzięki sześciolatkom w przedszkolu, do placówki nie dostanie się jej trzyletnia córka. Pewnie, mogłaby dać dziecko do opiekunki, ale to nie takie proste - u nas nawet nieźle wykształcona kobieta nie zarobi na starcie na rękę więcej niż półtora tysiąca, a dziewczyna ma na stanie dwoje dzieci i męża fruuuu daleko. 
I takim jak my nie potrzeba 500+ tylko żłobków i przedszkoli.

wtorek, 8 marca 2016

Samodzielność (prawie) dwulatka

Jestem matką-panikarą, więc chcę czy nie - porównuję moje dziecko z rówieśnikami. I czasem moje dziecko wypada w tych rankingach dobrze, a czasem tak sobie... Czyli na przykład: mam ogromnie sprawne fizycznie dziecko, ale jest to dziecko, które mówi w swoim języku.
Ciocia Gadusi pracuje z babką, której synek jest kilka dni starszy od Gadusi. I ta babka często opowiada o swoich metodach wychowawczych i chwali się, jakie znakomite skutki to przynosi. Chłopczyk jest drugim dzieckiem tej kobiety i bodajże czwartym jej partnera, więc doświadczenie mają i jeśli mieli się na jakiś błędach nauczyć, to już się to stało. Przynajmniej w teorii.
Otóż babka chwali się, że każdy weekend spędzają z partnerem we dwójkę. Starsza dziewczynka jeździ do ojca, młodszy malec jest w każdy piątek odstawiany do babci do innego miasta. Ponieważ rodzice dużo pracują, to bywa, że dziewczynka w tygodniu nocuje u koleżanek, a młodszy u opiekunki ze żłobka (!). Matka dzieci cieszy się, że malec jest bardzo samodzielny, bo dzięki takiemu "nie cackaniu się" potrafi sam sobie wziąć jedzenie i zająć się sam sobą - siedzieć w swoim pokoju i oglądać bajki.
A jak to wygląda z naszego punktu widzenia? Panna Gadomiła jest wypieszczona, wytulona i wykochana. Śpi z nami i to my sobie wciąż nie wyobrażamy, że mogłoby się to już zakończyć. Asystujemy jej niemal na każdym kroku, bo nasza "hajnidka" tej asysty wymaga, aczkolwiek im jest starsza, tym częściej i dłużej potrafi się sama bawić. Staramy się naprawić nasz błąd i nie sadzać jej przed bajkami, zamiast tego godzinami czytamy książeczki, lepimy z ciastoliny i pilnujemy podczas szalonych akrobacji. Kiedy Gadusia jest głodna, prowadzi nas do kuchni i pokazuje, żeby podsadzić ją do drzwi lodówki. Drzwi sama otwiera, sama też wyjmuje to, na co ma ochotę. Jeśli trafi się, że jest to np. jogurt naturalny, to odstawiona na podłogę, sama ze swojej szafeczki wyjmuje miseczkę, z szuflady łyżeczkę, a z innej szafki płatki owsiane, które bardzo lubi jeść z jogurtem. Sama przekłada jogurt do miski, sama dosypuje do niego owsianki, sama miesza swoją miksturę. Czyli Gadunia potrafi zadbać o swoje wyżywienie zapewne nie gorzej, jak jej super samodzielny rówieśnik, którego do snu tuli opiekunka żłobkowa. 
Gadunia każdego dnia rano wybiera sobie strój. Kiedy pada hasło do wymarszu z domu, młoda przynosi sobie buty, kurtkę i czapkę. Czasem konieczne jest wprowadzenie moich modyfikacji, często nie po myśli dziecka, bo młoda upatrzy sobie przy 10 stopniach np. buty na siarczyste mrozy i letnią kurtkę. Dziewczynka stara się samodzielnie ubierać - z butami idzie już bardzo dobrze, z innymi częściami garderoby nieco gorzej. Świetnie natomiast idzie rozbieranie się - bywa, że w nocy młoda ściąga piżamkę. Szkoda, że po to, aby móc się drapać...
Gadunia nie lubi, kiedy smarujemy jej buzię kremem, uwielbia natomiast robić to samodzielne. Złości się, kiedy zabieram się do mycia jej ząbków (już ma ich prawie pięć!), bo ona MUSI robić to samodzielnie. Pociesznie wygląda, kiedy podczas wieczornych ablucji młoda staje pod strumieniem wody i myje sobie najpierw buzię, rączki i brzuszek, jak pod ten strumień podstawia najpierw jedną, potem drugą nóżkę, jak podstawia pupę, aby ją porządnie umyć. 
Wózek już od dłuższego czasu mógłby dla nas nie istnieć (szczęśliwie mamy w niedalekiej perspektywie odbiorcę, więc nie będzie konieczności wynoszenia tej kobyły na strych), albowiem Gadomiła (w tym miejscu musiałam się poprawić, bo z rozpędu wpisałam jej prawdziwe imię ;) ) na spacery uczęszcza pieszo. 
Ostatnio pisałam, że Gaduśka obrała już sobie obowiązek domowy - karmienie kotów. Wywiązuje się z niego znakomicie. Koty nam utyły tej wiosny.

środa, 2 marca 2016

Mała panna i kociaste

Niemal rok temu pisałam o relacjach między Gadusią a moimi kocicami - Melanią i Florentyną. Dziewczynka nie jest już niemowlinką, tylko wszędobylskim małym człowieczkiem, więc relacje w pewnym stopniu uległy zmianie.
Kocice w dalszym ciągu najbardziej kochają śpiące dziecko, jednak nie uciekają na widok dziecka aktywnego. Obydwie kocice koniecznie chcą spać tam, gdzie młoda i bardzo im się nie podoba, kiedy są z łóżka przeganiane. Gadusia kotki kocha. Usiłuje nosić je na rękach (to kocic nie zachwyca i wznoszą się wówczas na wysokości - Mela wskakuje na szafę, a Flora na poręcz schodów). Od kilku tygodni Gadunia obrała sobie obowiązek domowy - stała się karmicielką futer z ogonami. Wie, gdzie przechowywane są pojemniki z kocią karmą i pilnuje, żeby dokładkę koty dostawały za każdym razem, kiedy i ona coś je. Złości się, kiedy widzi, że miska jest jeszcze nie opróżniona; chodzi wówczas po domu i nawołuje "kiti, am mniam mniam! kiti!". Gadusia również uparcie częstuje butelką (dla lalki) naszą Florcię. W butelce zwykle znajduje się ciastolina, ale kot coś niechętny takim frykasom. Dziwne. 
Razem z Florentyną Gadusia współdzieli tipi. Kot, który konsekwentnie jest wypraszany z łóżka dzieciowinki, lubi spać na poduszkach poukładanych na podłodze namiotu, chociaż dziecko uparcie proponuje Flosi inną lokalizację - drewniany wózek dla lalki Eulalki. Eulalka zostaje zamaszyście wyrzucona, materacyk w łóżeczku ułożony i dziecko nawołuje "kiti, aaa tam!"
Gadunia wie, gdzie trzymane są lekarstwa dla Melanii, toteż codziennie rano pokazuje babci, że trzeba je podać kotkowi. Jest bardzo niezadowolona, że nie pozwalamy jej aplikować leków samodzielnie i ogromnie jej się podoba, kiedy kocica zjada tabletkę wprost z mojej dłoni.
Gadomiła jest również wielką przyjaciółką kotów z sąsiedztwa. Tak się składa, że w najbliższym sąsiedztwie mieszka ciocia mojego męża, właścicielka wilczura i dwóch kocic. Wilczura, który jest przyjacielem mojej córki i prawie wszystkich kotów w okolicy (z jednym kotem się nie lubi). Kocic, które są tak spragnione czułości, że pozwalają się brać na ręce nawet małej, nieporadnej dziewczynce.

wtorek, 1 marca 2016

Bajki, czyli nasz kolejny błąd wychowawczy.

Każdy wie, że dzieci do dwóch lat nie powinny oglądać bajek. I każdy wie, że większość jednak ogląda...
Po raz pierwszy pozwoliliśmy Gaduni oglądać bajki jak miała ok. 16 miesięcy. Siedziała u nas na kolanach i razem oglądaliśmy "Maszę i niedźwiedzia" i ponieważ nas ta bajka ogromnie bawiła, pozwoliliśmy na to, żeby umilała nam weekendowe poranki, kiedy to dziecko było rześkie o 5 rano, a my marzyliśmy jeszcze o śnie. Szybko jednak się okazało, że ta Masza towarzyszy nam przez cały dzień. Gadusia upominała się o "lalę" w ciągu dnia, prosiła dziadka o bajkę wieczorem, pokazywała babci laptopa i się kłóciła. Kłóciła się coraz bardziej i intensywniej, więc z pokorą przyznaliśmy, że przegięliśmy i popełniliśmy rażący błąd wychowawczy, pozwalając na oglądanie bajek przez tak małe dziecko. Nastał całkowity szlaban na bajki i kiedy Gadunia prosiła o "lalę" odpowiadaliśmy, że "lala" śpi i tłumaczyliśmy, że w naszych komputerach są same nudne rzeczy. Dość szybko, bo po jakiś dwóch tygodniach całkowicie przestała się upominać.
Jednak w ubiegłym tygodniu byliśmy całą trójką chorzy i znów trzeba było jakoś zorganizować dziecku czas, szczególnie, że to ona jako pierwsza wróciła do formy, natomiast my nie nadawaliśmy się do spacerów czy całodziennego lepienia z ciastoliny. Znów były więc bajki, ale tym razem zdecydowanie ustaliliśmy, że nie hiperaktywna Masza, tylko słodkie pokraki Teletubisie (Peppy, szczęśliwie, moje dziecko nie lubi. Ufff!). Teletubisie sobie łaziły po ekranie, śpiewały piosenki, nam się przy nich dobrze usypiało. No właśnie, usypiało, a youtube podrzucał kolejne bajeczki i w ten sposób dotarliśmy do skocznych piosenek dla dzieci. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że Gadusia się znów od tych piosenek dla przedszkolaków uzależniła, ale nie chodziło jej o taniec, tylko o migające obrazki. 
Od wczoraj Gada wróciła na służbę do dziadków, którzy zostali uświadomieni o problemie. Znów przed młodą chowa się laptopa i staramy się wrócić do zwykłego, bezbajkowego rytmu. Oby udało się i tym razem.

poniedziałek, 15 lutego 2016

500+ dla dobra rodzin?

Oczywiście można przyjąć, że programowi 500+ jestem przeciwna, gdyż przemawia przeze mnie zazdrość. Zazdrość, albowiem moje dziecko gorszego sortu tej kasy nie zobaczy, natomiast my, legalnie zatrudnieni w budżetówce tego dziecka rodzice, wesprzemy innych.
Tak się składa, że zawodowo obydwoje z mężem codziennie widujemy patologię. Mamy do czynienia z rodzinami, w których matki mają 5-7 dzieci i nigdy w życiu nie zhańbiły się pracą zawodową - przed dziećmi nie zdążyły, bo zaczęły się rozmnażać jeszcze w szkole. Za moje półtora tysiąca na rękę nawet nie wstałyby z łóżka, a ja głupia, żeby dostać taką robotę studia musiałam skończyć. Teraz ciągnę nadgodziny, za które u nas się nie płaci - wszystko leci na zeszyt, urlopy narastają i nie ma ich kiedy wybierać, bo w każdym tygodniu produkuje się kolejny nowy dzień odsiadek. Moje dziecko matki nie widuje całymi dniami, ale jest PIERWSZE, a być może pozostanie JEDYNE, więc na kasę nie zasługuje. 
Co więcej, skoro teraz widuję nawet zamożne rodziny, w których dziewczynka dostaje chłopięce buty, aby młodsi bracia mogli te buty po niej ponosić, to śmiem wątpić w to, że w rodzinach gorzej sytuowanych te pięć stów sprawi, że dzieciaki będą miały buty tylko dla siebie. To raczej tata golfa trójkę wymieni na passata, na ścianie w dużym pokoju zawiśnie większy telewizor, a dzieci będą traktowane jak źródło dochodu. Niczym w Chinach...
Niektórzy mówią: zdecyduj się na drugie dziecko, to dostaniesz swoje pięćset złotych. Ale ja nie chcę mieć dziecka dla pieniędzy! I chociaż wiem, że dziecko kosztuje tyle, ile są w stanie wydać na nie jego rodzice (moja przyjaciółka była samotną bezrobotną matką bez alimentów przez 2 lata, więc siłą rzeczy utrzymanie jej dziecka nie mogło dużo kosztować), to jednak MOJE dziecko miesięcznie kosztuje więcej niż 500 zł. I takiego samego standardu oczekiwałabym dla drugiego, a 500 zł, które nie wiadomo jak szybko zostanie zniesione (bo Polski na to nie stać), nie wydaje mi się być tutaj ratunkiem. Ratunkiem byłoby, gdyby vat na rzeczy okołodziecięce wynosił 8 a nie 23 %. Ratunkiem byłoby, gdybym miała w okolicy żłobek i szansę na wysłanie do SENSOWNEGO przedszkola trzylatka (a nie mam). Mam szczęście, że mam rodziców młodych emerytów, jednak gdyby tak nie było, nie byłoby mnie stać na nianię. A przecież 500 zł mi się nie należy...
Liczę się z tym, że moje dziecko będzie już musiało płacić za studia, a pięć stów na drugie i kolejne dziecko sytuacji tu nie ratuje. Dzieci poczęte dla pięciu stów edukację będą kończyć po osiągnięciu pełnoletności, bo potem już rodzic na nie kasy nie dostanie. Potem już tylko Irlandia...
Pięć stów dla NIEKTÓRYCH dzieci będzie pochodziło z podatków - między innymi moich, a budżetówka ma to do siebie, że tutaj wszystkie pieniądze zarabia się legalnie... I fajnie, że tę kasę na 5 swoich dzieci dostanie pani Łukomska-Pyżalska, czy jakoś tak, ale szkoda, że brat mojej mamy na swoją trójkę nie dostanie. Co z tego, że on i jego żona zarabiają najniższą, a ich dzieci się wciąż uczą? Jedno jest pełnoletnie, drugie lada moment pełnoletnie będzie. Zostaje tylko mój 10 letni chrześniak, z punktu widzenia ustawodawcy JEDYNAK. Nie dostanie też kasy moja przyjaciółka, bo jak już znalazła pracę, to mimo zarabiania najniższej krajowej przekraczają wymaganą kwotę, bo są z córką tylko we dwie. Co z tego, że nie stać ich na wyprowadzenie się od dziadków.
Dobra zmiana, taaa... W ramach tej dobrej zmiany coraz poważniej myślę o emigracji...

czwartek, 11 lutego 2016

Stan zdrowia butelkowej panienki.

Wczoraj było zajawkowo o leczeniu dzieci, więc dzisiaj postanowiłam wrzucić aktualizację o stanie zdrowia Gadomiły, prawie 20-miesięcznej.
Tytułem przypomnienia: Gadusia moim pokarmem była tylko podkarmiana przez pierwsze trzy tygodnie życia. Zasadniczo jednak, już od szpitala, jest dzieckiem karmionym mlekiem modyfikowanym. Nie uważam, żeby była to opcja lepsza niż karmienie piersią. Nie uważam, żeby była to opcja gorsza. Uważam, że jest to opcja INNA.
Niemal rok temu napisałam notkę, która jak dotąd doczekała się największej liczby komentarzy, a nawet była cytowana na forach internetowych - wpis o zgubnych skutkach nie podania piersi. 
I teraz:
Gadusia waży jakieś 9,7 kg, więc nie jest dzieckiem otyłym.
Gadusia ma atopowe zapalenie skóry i w związku z tym stosowałam u niej sterydy. Ponadto na stałe, już od 10 miesięcy niestety, przyjmuje leki antyhistaminowe. Staram się jednak pielęgnować jej skórę w miarę możliwości naturalnie (ostatnio smaruję ją olejem kokosowym i jestem zadowolona z efektów).
Jak dotąd chora była raz - w wieku 9 miesięcy miała "trzydniówkę", która w jej wypadku trwała 30 godzin i objawiła się li i tylko wysoką gorączką, a wysypka nie wystąpiła. Nie zaraża się, kiedy chorujemy my, nie łapią jej infekcje "z powietrza". Podejrzewam, że zabawa się zacznie, jak młoda pójdzie do przedszkola. Tak samo, jak zaczynają wówczas chorować dzieci piersiowe.
Gaduchna bywa zasmarkana, ale to klasyczny katar alergiczny.
Zęby pewnie będzie miała krzywe, bo już widać, że dolna jedynka rośnie sobie jak chce. Nie wiem jednak, czy to rzeczywiście wina smoczka od butelki, bo wprawdzie mleko pije do tej pory, ale jednak mniej niż jako niemowlinka, a zębisko wyszło dopiero kilka dni temu. Nic to, ja nosiłam aparat, pewnie będzie musiała i ona. Chociaż niektórzy pocieszają, że jak wyrośnie tej jedynce sąsiedztwo, to się wyrówna. Zobaczymy. 
Gaduchna nie jest faszerowana antybiotykami, bo i jak dotąd potrzeby ich podania nie było. Jak będzie, to dostanie. Podobnie jak ja nie biorę antyboli na każdy katar, ale przy zapaleniach zatok już grzecznie zajadam. Obecnie Gadusia swoje opóźnione ząbkowanie znosi na żywca, bo skoro daje radę, to nie widzę potrzeby faszerować jej lekarstwami. Dostawała lekarstwa, kiedy cierpiała na kolki, bo wówczas ich potrzebowała. Teraz dostaje tylko witaminę C kiedy w domu panuje jakieś przeziębienie, oraz witaminę D3 i tutaj pilnuję regularności. 
Czyli do czego zmierzam: to, że jestem proszczepionkowa i uważam, że leczeniem powinien zajmować się lekarz, nie oznacza, że w ramach relaksu wysiaduję z córką w przychodni lekarskiej. To, że jestem proszczepionkowa, nie oznacza, że szczepię na hurra, bez względu na stan zdrowia (w naszym wypadku konkretnie: stan skóry) małej.

środa, 10 lutego 2016

Wiek XXI...



Wiek mamy XXI. Teoretycznie. Praktycznie jednak tkwimy gdzieś w dalekiej przeszłości (bo pragnę wierzyć, że przyszłość będzie inna!).
W kwietniu 2014 roku, kilkadziesiąt kilometrów od mojego domu, zmarła maleńka Madzia. Zapadło mi to w pamięć tym mocniej, że sama byłam wówczas w problematycznej ciąży i ogromnie bałam się o życie mojego dziecka. Jej antyszczepionkowi i prohomeopatyczni, WYKSZTAŁCENI! rodzice, pozwolili, aby dziecko zmarło z głodu. Wcześniej dziecko „leczone” było przez znachora…
Kilka miesięcy temu koleżanka mi wspomniała, że jej mała siostrzenica miała nastawianą nogę u znachorki, która mieszka w sąsiedniej gminie. Niedawno zaś mój mąż rozmawiał z matką, która chwaliła się, że nie jeździ z wciąż łamiącą się ręką dziecka do szpitala, tylko wozi je do znachorki, która nastawia połamane kończyny. A kilka miesięcy później kość znów pęka… Wobec powyższych obawiam się, że to zaczyna się stawać typową praktyką "światłych" rodziców, którzy nie chcą dawać zarabiać tym paskudnym lekarzom, którzy tylko trują biednych obywateli.
Nie będę tworzyć miliardowego wpisu o szczepionkach, chociaż owszem, proszczepionkowa jestem i nie, nie uważam, żeby to one były winne atopowemu zapaleniu skóry mojego dziecka, jej wcześniejszych kolek, ani ogólnej hiperaktywności. Nie wierzę też w teorie, jakoby szczepionki były winne powstawaniu autyzmu, uważam zaś, że potencjalny NOP jest lepszy niż potencjalna śmierć dziecka. Pracuję jednak z antyszczepionkową koleżanką i pewien dyskomfort czuję. I współczuję rodzicom dzieci z przedszkola jej synka, bo młody jest potencjalnym zagrożeniem dla całej grupy, dla całego środowiska.
Nie będę też się już rozpisywać o zabobonach, bo zrobiłam to w przeszłości, jednak mam potrzebę napisania o fejsbukowych prawdach pewnej mojej znajomej, która rozpisuje się o terapiach witaminą C. Jakiś czas temu zadzwoniła ona do mnie, aby podzielić się swoim żalem, że o tej terapii nie dowiedziała się wcześniej. A dlaczego wcześniej? Ponieważ kilka miesięcy temu jej mąż przeszedł operację serca, natomiast ona sama leczenie onkologiczne, a tu się okazuje, że wszystko mogli wyleczyć witaminą C. No ludzie!