Mama Gada idzie na łatwiznę

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Dwuletnia hnb na weselu - jak przeżyć?

W miniony weekend odbyła się dwudniowa impreza, do której przygotowywaliśmy się psychicznie od dłuższego czasu. Byliśmy gotowi na wojnę. Byliśmy gotowi na wszystko. Dwudniowe wesele z dwuletnią hajnidką. Przetrwaliśmy!

Zastane warunki:
- 36 st. C;
- wesele tradycyjne, tzn. z "wykupinami" etc., a ponieważ rodzina bliska, to uczestniczyliśmy w obrzędach już od godz. 13.00;
- ślub w małym, niestarym wiejskim kościele, więc bez typowego dla obiektów sakralnych wiecznego chłodu wewnątrz; gości więcej, niż dostępnych miejsc siedzących w kościele;
- wesele i poprawiny jakieś 300 metrów od domu.

Kilka dni wcześniej mama panny młodej zasugerowała nam, abyśmy wzięli ze sobą wózek, to młoda będzie mogła się w nim zdrzemnąć. Nie wzięliśmy, bo znamy naszego Gada. Nie żałuję. W obydwa dni wstała ok. 6 rano i oczywiście nie spała w dzień (ten przykry zwyczaj pożegnała ponad miesiąc temu). Podczas gdy inne dzieci, nie zważając na weselną wrzawę, zasypiały w wózkach (kurcze, takie dzieci naprawdę istnieją!), ona się wesoło bawiła, a po godzinie 19 zażyczyła sobie spaceru do domu i o 20 była już w łóżku.

Mimo, że odległość minimalna, wzięliśmy samochód i to była najlepsza decyzja. Klima uratowała nam życie, bo w pewnym momencie młoda zaczęła odlatywać z tego upału... Zamiast więc hałasować podczas ślubu i uniemożliwiać przystojnemu młodzieńcowi związać się węzłem małżeńskim z przepiękną niewiastą, wylądowaliśmy w aucie (pod kościołem udało nam się wprawdzie znaleźć odrobinę cienia, nie udało nam się jednak skłonić panny Gadomiły do przebywania w tymże.

Na samym zaś weselu Gada robiła furorę. Odziana była w kremową sukienkę i nie pobrudziła jej, mimo, że jeszcze pod domem panny młodej dorwała się do krzaków malin i pojadła nimi obficie. Prawie cały czas miała na głowie opaskę, a przekonana byłam, że zniszczy wroga natychmiast po tym, jak go zidentyfikuje. Nie pobrudziła również mnie, nawet jak konsumowała obiad siedząc na moich kolanach (mąż mnie wprawdzie pytał, czy przynieść mi z auta jakiś fartuch, albo koc, do ochrony kiecki...). 

Jadła. Zjadła makaron z rosołem (nie na odwrót), zjadła ziemniaki, zjadła mięso (dwa tygodnie temu zarzuciła swój wegetarianizm i w dniu, w którym nauczyła się mówić "mięso", zaczęła jeść drób), zjadła milion winogron. Aż mnie inna matka uświadomiła, że: 1. będzie ją brzuch boleć (nie bolał), 2. będzie sikać (sikała, ma nerki, ma pęcherz, ma cewkę moczową, więc sika w ciągu dnia. W nocy nie sika, bo trzyma).  
Mimo pieluchy na pupsku pamiętała, żeby upominać się co jakiś czas o wizytę w toalecie. I korzystała z niej jak należy. Bo obecnie stosunek do pieluchy Gada ma taki, że pielucha jest, ale lepiej byłoby, gdyby jej nie było.

Tańczyła. Oj, jak ona tańczyła! A ja razem z nią, bo okazało się, że tata tak fajnie nie kręci dziećmi! Za delikatny! Mama natomiast ma rozmach, więc dziecko wirowało to w prawo, to w lewo!

A a propos stosunków - nawiązała liczne nowe z obecnymi na weselu dziećmi. A dzieci było sporo. Byli też jej dwaj rówieśnicy. Gada pilnowana była przez nas bardzo intensywnie (wiemy, na co ją stać), więc pojawiły się komentarze, że moglibyśmy sobie chwilę usiąść, że niepotrzebnie wciąż za nią chodzimy. Potrzebnie. Jej dwóch rówieśników nie było pilnowanych tak skuteczniee, w związku z czym postanowili się wybić na niepodległość. Szczęśliwie udali się tylko na inne wesele, piętro wyżej... A stosunki nawiązywała z dziećmi pod stołem. Dołączyła do siedzących tam dzieci i sprawnie odpowiadała na zadawane przez nie pytania - jak ma na imię i ile ma lat. Prawdę mówiła!

W drugi dzień imprezy, kiedy nie było już wodzireja, okazało się, że świetnie w tej roli sprawdza się Gada - podchodziła do upatrzonej ofiary, brała ją za rękę i prowadziła na parkiet. Zachwyciła również fotografkę, więc spodziewam się ładnych zdjęć - młoda była obiektem mini sesji zdjęciowej. 

Przeżyliśmy. Mimo upału, szaleństwa, buntu dwulatka i ogólnego hajnidztwa Gadusi! 

Sto lat Młodej Parze!



czwartek, 23 czerwca 2016

Stosy rosną

Rosną stosy ciuchów, które czekają, aż Gada do nich dorośnie. W tym momencie na moją pannę czeka 5 pudeł ze zbyt dużymi ubraniami i kilka par butów w kolejnych rozmiarach. Oraz kilka za dużych kurtek, które już wiszą w garderobie.
A ja wciąż buszuję na wyprzedażach online i dokupuję.
Potem w ramach relaksu, przynajmniej raz w tygodniu przeglądam zasoby chociaż jednego pudła i analizuję, co już mamy w ilościach hurtowych, a co można jeszcze dokupić. Zaprzyjaźnieni kurierzy wiedzą, że jeśli nikogo nie ma pod adresem dostawy, to należy mnie szukać w pracy, a jeśli jest już późno, to pod faktycznym adresem zamieszkania, w innej miejscowości. A nawet innej gminie ;)
Tymczasem na strychu czekają kolejne pudła z rzeczami po Gaduchnie. Siedem pudeł z ciuchami, które nadadzą się dla osobnika odmiennej płci już wyjechało, na wyjazd czekają wózek, fotelik i miliony innych gratów. Zostaną ciuchy typowo dziewczęce, które aż proszą się, by jeszcze je ktoś ponosił, ale matka nie jest gotowa na wystawienie ich na allegro. Więc pudeł przybywa i przybywać będzie, bo teraz już unisexowych ciuchów coraz mniej będzie...

czwartek, 16 czerwca 2016

Mamuń! Puściaj! Pać - baziant!

Zaczyna gadać. 
Chciałam Gaduchnie z okazji drugich urodzin zafundować wizytę u logopedy (w sumie chciałam nawet wcześniej, ale Gadzi tata orzekł, że czekamy do urodzin), ale się dziewczę przestraszyło i zaczęło więcej gadać w języku dorosłych.
Bo Gada generalnie wygadana jest. Nawet bardzo. Jednak ma swój własny język, który my świetnie rozumiemy, więc nie miała dotąd potrzeby nauczyć się mówić w języku reszty otoczenia. Ostatnio potrzeba zaczęła się pojawiać, bo dzieci piaskownicowe miały problem z dogadaniem się z moją dzieciną. I teoretycznie wiem, że nie ma co robić paniki przedwcześnie, jednak mamy w sąsiedztwie sześciolatka, którego bardzo ciężko zrozumieć. Chłopiec spędza u nas sporo czasu, więc już załapałam "zasadę" i zwykle wiem, co mówi, jednak wciąż sporo muszę się domyślać. Bałam się, że z Gadą będzie podobnie. 
Gada nas jednak co dzień zaskakuje czymś nowym. Kilka dni temu nasza wiejska panna, stojąc pod domem usłyszała głos ptaka i oznajmiła, że to "baziant". Rację miała, po głosie rozpoznała bażanta. Chwilę później usłyszała grzmot i stwierdziła, że to burza. Okazało się więc, że Gada gadać potrafi, ale widocznie wcześniej nie odczuwała takiej potrzeby. 
Zaczęła też siebie tytułować inaczej niż "Lala". Okazało się, że potrafi nie tylko wskazać wszystkie części ciała, ale i nazwać je. Jeśli potrzebuje wejść do łazienki, w której ktoś jest, potrafi stanąć pod drzwiami i walić w nie pięściami wołając: "Tatuń! Puść! Puściaj Lala". Wciąż jednak naszą kocicę Florę nazywa Ojo, a wszelkiej maści pojazdy uprzywilejowane to ojo ojo. Policjant czy strażak to pan ojo ojo, a jeśli ktoś się skaleczy, to Gaduchna ze śmiechem stwierdza, że do poszkodowanego przybędzie ojo ojo bum. 
Widzę jednak, że codziennie jest lepiej (posiadanie zębów jej dobrze zrobiło ;) ). I nie zdziwię się, jeśli w urodzinowy poranek powita mnie zdaniem wielokrotnie złożonym. W końcu to Gaduchna, a ona jest nadzwyczajna.

środa, 1 czerwca 2016

Jak Maria Montessori próbowała zagościć w życiu Gady.

Okazało się, że żłobek, który w naszym mieście ma powstać (w co wątpię, bo moim zdaniem w określonym czasie się nie zmieszczą i Gada pewnie prędzej do szkoły pójdzie, niż go uruchomią), ma być montessoriański. Nieoficjalne zapisy już ruszyły (nieoficjalne, bo na liście znaleźli się jak dotąd ci, którzy wiedzieli, KTO listę sporządza. Ja wiedziałam, więc Gada na liście jest. Włodarze wiedzą jednak, że Gada faktycznie mieszka poza gminą, więc i tak, mimo znajomości, może być ciężko.
Organ prowadzący zorganizował konferencję, podczas której miejscowym rodzicom i nauczycielom, przedstawiony miał zostać zarys pedagogiki Marii Montessori. Coś tam na ten temat już wiedziałam, od dłuższego czasu podczytuję fejsbukową grupę na tenże temat, jednak nie miałabym śmiałości stwierdzić, że zgodnie z nią wychowuję Gadę. O ile Gada nie śpi za kratami, tylko z nami, staramy się jej nie przebodźcowywać i w pierwszych miesiącach jej życia czas "umilaliśmy" jej czarno-białymi książeczkami, pozwalamy jej także na sporą samodzielność, to jednak dziecina moja tonie w zabawkach - jakoś wszyscy wpadają na pomysł, żeby podarować jej kolejnego pluszaka, który potem ląduje w jednym z koszów z pluszakami, którymi się nikt nie bawi.
Osoba sporządzająca listę żłobkowiczów osobiście do mnie kilka tygodni temu zadzwoniła z zaproszeniem na konferencję i wspomniała, że tego dnia, podczas popołudniowego spotkania, odbędą się praktyczne warsztaty dla rodziców i dzieci, które potencjalnie do tegoż żłoba mają uczęszczać. Przełożyłam więc wizytę u alergologa (ciężko było, ale udało się wbić w innym terminie), przywdziałam sukienkę, chcąc poczuć się jak człowiek :D, zostawiłam Gaduchnę pod opieką najlepszego z ojców i poszłam się edukować.
Wykład pani z Polskiego Stowarzyszenia Montessori bardzo mnie podniósł na duchu, bo pokazał mi, że jednak nie jest źle - wiele założeń tej pedagogiki jest u nas wdrożonych. Głosy z publiczności były jednak mało entuzjastyczne. Otaczały mnie młode mamy, które na kolanach trzymały dzieciaki w wieku Gaduchny (w tej części uczestniczyłam sama, bo wiedziałam, że Gad na wykładzie nie wysiedzi) oraz nauczycielki ze szkół i przedszkoli z okolicy. I słyszałam nieprzychylne szepty, że dzieci nie mogą się wychowywać w takich burych pokojach, że liczne zabawki są potrzebne, bo dziecko musi mieć wybór, że dziwna jest ta obecna moda na rezygnowanie z chodzików, a dziecko powinno spać w łóżeczku ze szczebelkami, bo tak jest bezpiecznie i wygodnie. 
Padł nawet argument, że montessori w domu jest ZBYT DROGIE! Zbyt drogie, zdaniem wygłaszającego te słowa przyszłego ojca (był na spotkaniu i taki) jest wspólne łóżko, zbyt droga jest ograniczona ilość zabawek, a z pewnością zbyt drogie jest poświęcanie dziecku czasu.
Wczesnym popołudniem odbyło się natomiast spotkanie w sąsiedztwie przyszłego żłoba, w którym, według mojej wiedzy, uczestniczyć miały matki i główni zainteresowani - dzieci. Dzieci jednak było troje. W tym Gada.
I mam wrażenie, że niektórym uczestnikom (nie organizatorom) Gada przeszkadzała. Pozostała dwójka dzieci siedziała na kolanach mamy i do zabawek montessoriańskich podeszli dopiero, kiedy prowadzące je zaprosili. Gada aktywnie uczestniczyła od początku - bawiła się zgromadzonymi w sali zabawkami - i tymi montessoriańskimi i tymi zwykłymi, kolorowymi plastikami. Oglądała nowości, przechadzała się między zgromadzonymi, próbując ich włączyć do wspólnej zabawy. I przeszkadzała im, bo BYŁA. Szczęśliwie prowadzące były z obecności dzieci zadowolone, bo mogły zaprezentować w jaki sposób i czy w ogóle(!) dzieci chcą się bawić prostymi, drewnianymi pomocami.
Gada chce. Do domu wróciłam jednak z poczuciem, że coś jest nie tak - nie jest dla mnie budująca perspektywa pozostawienia w przyszłości dziecka w placówce, której kadrze aktywność tego dziecka ewidentnie przeszkadza. Wyraźnie widać,  że szkolące się panie przedszkolanki (przyszłe opiekunki żłobkowe?) chętnie posadziłyby dziecko przed telewizorem, puściły Świnkę Peppę i miały święty spokój. Nie takiej opieki dla mojego dziecka chcę...