Podejmę temat kontrowersyjny, ale ważny, więc pisać o nim trzeba.
Pochodzę z maleńkiego miasteczka, w którym do tej pory pracujemy razem z Gadzim Tatą. Gadusia, która w ciągu dnia przebywa z moimi rodzicami, również z tym miasteczkiem jest związana. Mieszkamy jednak tuż za granicą naszej gminy, w niewielkiej wiosce, stanowiącej "noclegownię" Miasta Powiatowego (jak pisze o nim pewien znany pisarz). Gadusia meldunek ma w małym miasteczku, bo od początku liczymy na to, że do przedszkola i do szkoły pójdzie właśnie tam, a o ile w przypadku szkoły problemu nie będzie, tak jeśli chodzi o przedszkole, będziemy musieli kombinować i powoływać się na znajomości, a odpowiedni meldunek będzie konieczny. Znajomości, chociaż w wielu kręgach nie mamy, tak tutaj akurat są. I nie zawaham się ich użyć, dla dobra mojego dziecka. Choć nepotyzmem się niby brzydzę...
Bo w naszej wioseczce przedszkole też jest, ale tylko przyszkolne, czynne do 14. W wioseczce nie ma placu zabaw i nie ma koleżanek i kolegów, z którymi Gadusia zaprzyjaźnia się obecnie, spędzając czas na moim dawnym blokowisku.
Żeby jeszcze lepiej zobrazować sytuację dodam, że w naszej gminie nie ma żadnego przedszkola prywatnego i raczej nic nie słychać o tym, żeby jakieś miało powstać, a z pewnością rozwiązałoby ono problem rodziców takich jak my.
We wrześniu tego roku Gadka będzie miała dopiero nieco ponad dwa lata, więc o przedszkolu jeszcze nie myślałam, ale myśleć zaczęłam po rozmowie z zaprzyjaźnioną dyrektorką naszej miejscowej placówki. Dowiedziałam się od niej, że dzięki "dobrej zmianie" w tym roku dla maluchów z 2013 roku dysponuje dwoma miejscami, a około 50 odejdzie z kwitkiem. W perspektywie na rok 2017, kiedy Gadunia powinna iść do przedszkola, jest dalszy brak około 15 miejsc dla dzieci z 2013, a o dostaniu się dzieciaków z 2014 nawet nie ma co marzyć.
Buduje się jednak przy przedszkolu żłób. Żłobek ma zmieścić około 50 dzieci i prawo uczęszczania do niego będą miały dzieci do lat 4. Więc Gadusia, mam nadzieję, będzie jednym z nich.
Brzydzę się nepotyzmem (będę powtarzać), ale jako pracownik gminny mam "pierwszeństwo" do przedszkola. Nie byłabym pierwsza, która skorzystałaby z tego przywileju. Przeciwnie, byłabym jedyna, która tego nie zrobiła - dotąd praktykowane było przyjmowanie urzędniczych dzieci nawet w wieku dwóch lat.
A jak sytuacja wygląda z punktu widzenia innych rodziców, którzy z tego przywileju nie mogą skorzystać? Moja przyjaciółka kilka lat temu miała w przedszkolu jedyną trzylatkę, bo jako samotna, pracująca matka, miała pierwszeństwo przyjęcia. Miejscowość mała, więc dotarły do nas komentarze, jak to dziewczyna udaje samotną matkę, aby mieć przedszkole. A nie udawała. Jej dziecko nosi jej nazwisko i swojego ojca i jego pieniędzy w życiu na oczy nie widziało. Jedyna korzyść z tej sytuacji to przedszkole...
Inna znajoma musiała półtoraroczną córkę wozić do odległego o 20 km prywatnego żłoba, bo nie miała co z dzieckiem zrobić, kiedy nagle zachorowała babcia dziecka.
Inna przyjaciółka straciła właśnie szansę na powrót do pracy, bo dzięki sześciolatkom w przedszkolu, do placówki nie dostanie się jej trzyletnia córka. Pewnie, mogłaby dać dziecko do opiekunki, ale to nie takie proste - u nas nawet nieźle wykształcona kobieta nie zarobi na starcie na rękę więcej niż półtora tysiąca, a dziewczyna ma na stanie dwoje dzieci i męża fruuuu daleko.
I takim jak my nie potrzeba 500+ tylko żłobków i przedszkoli.